@ Bronisław Morawski

Złodziejska klasa

O rządzących w Polsce, o klasie panującej mówi się powszechnie, że to złodzieje. Nie ja to wymyśliłem. Publicystyka dziennikarska pełna jest przykładów afer polegających na nielegalnym przechwytywaniu ogromnych fortun przez stosunkowo niewielkie grono aktywistów życia publicznego (polityków, funkcjonariuszy administracji państwowej i samorządowej, kleru) i pospolitych gangsterów. Przy czym, jednych od drugich coraz trudniej odróżnić. Strajkujący i demonstrujący na ulicach skandują – „złodzieje! złodzieje! złodzieje!”, używając tego określenia jako standardu językowego, przy pomocy którego nawiązują dialog z władzą. Sondaże socjologiczne wskazują, że większość badanych podziela tę opinię o klasie panującej. I ja ją podzielam.  Uważam wszakże, że sprawa jest zbyt poważna, aby można było poprzestać na poziomie potoczonej werbalizacji, funkcjonującej w charakterze epitetu. Jest to przecież zagadnienie z zakresu przekształceń struktury klasowej, dokonujących się od 1989 r. Nie chodzi tu także o zwykłe, pospolite złodziejstwo, jakie wykonują, np. złodzieje kieszonkowi, czy sklepowi, lecz o uwłaszczanie się z majątku wspólnego przez stosunkowo wąskie grono osób, urzeczywistniające się dzięki posiadanej władzy formalnej i poprzez to zawłaszczenie władzę tę umacniające.

Przy pomocy tego wstępu powracam, do starego tematu, tematu rodowodowego w moim mniemaniu, dla lewicy i poruszającego wszystkich tych, którzy z pokolenia na pokolenia pozostają na tzw. przysłowiowym lodzie, czyli do tematu: dlaczego jedni mają a drudzy nie mają, albo, dlaczego jedni żyją w dobrobycie lub dostatku, a drudzy w biedzie lub nędzy. A jeszcze ważniejsze jest pytanie skąd się to bierze. Takie pytanie, rzecz oczywista, męczą tylko niektórych osobników naszego gatunku i dobrze wiadomo, jakiej są oni proweniencji społecznej i światopoglądowej. Naiwnością byłoby też oczekiwać, że pytania owe będą wywoływać wyrzuty sumienia u owej kilkuprocentowej mniejszość, której problemy egzystencjalne nie doskwierają. Od wieków doskonale wiadomo, że „syty głodnemu nie wierzy”. Ów mechanizm przekładania się bytu na świadomość, ułatwia wiarę prawicy, że taki podział jest naturalny, „przyrodzony”, słuszny i wynika z braku u jednych a nadmiaru u drugich talentów, przedsiębiorczości, pracowitości, wykształcenia i innych walorów uznanych za ważne przy odnoszeniu sukcesów. Są nawet tacy, którzy przypuszczali i nadal przypuszczają, że problemy biedy można rozwiązać przez tworzenie systemów zapędzających leniwych do pracy, tworzenie technik motywowania do pracy rzesz tych, którzy są jej pozbawieni lub nauczania przedsiębiorczości, którym Bozia takich talentów poskąpiła. Brnąc w takim tunelu rozumowania nie sposób z należytą powaga przyjąć do wiadomości prawdy o „końcu pracy” – czyli prawdy o sumie procesów rozwojowych obiektywnie zmniejszających ogólny wolumen dostępnej pracy, który staje się odwrotnie proporcjonalny do liczby jednostek stanowiących potencjalne zasoby siły roboczej, które w coraz większej części nigdy nie będą mogły być spożytkowane w pracy zawodowej (klasycznie rozumianej), a nie z powodu braku kwalifikacji, motywacji itp. powodów lecz coraz powszechniej dlatego, że pracy po prostu nie ma i nie będzie. Obawy „luddystów” z początków XIX wieku, którzy przyczyn braku pracy upatrywali w procesie mechanizacji tak naprawdę stały się w pełni uzasadniane obecnie. Nikt by wtedy nie przypuszczał, że stanie się to na przełomie XX i XXI wieku, gdy tak, jak w Polsce zostanie przeprowadzona deindustrializacja (odprzemysłowienie), gospodarki. Deindustrializację sztucznie przyspieszono z powodów ideologicznych, tzn. użyto jej jako antytezy dla socjalizmu, w którym realizowano zasadę pełnego zatrudniania, czemu industrializacja sprzyjała i która, nazywano być może z powodów wysokiego zatrudnienia industrializacją socjalistyczną.

Obok problemu gwałtownych obiektywnych przemian w materii samej pracy, jako dostępnej formy aktywności ludzkiej, widzę problem przepaści, jaka na przełomie 20. i 21 wieku powstała między myśleniem na ten temat a rzeczywistością (co utrudnia rozwiązywanie powstających w tej dziedzinie problemów). W końcu XX wieku sam zajmowałem się badawczo zagadnieniami pracy, specjalizując się w problematyce postaw i motywacji do pracy i wiem, że był to w Polsce kluczowy temat tego, co nazywano naukami o pracy. Nauki te uprawiano z przesadną atencją do filozofii marksistowskiej, co nieznaczny że można je lekceważyć, jak czynią dziś naukowcy i publicyści apologeci obecnego systemu, którego notabene nikt jeszcze trafnie nie nazwał.

 

3.08.2020 r.